//Wolność kontrolowana// – O filmie, niezależności i „egzystencjalnym swędzeniu” z Bodo Koxem rozmawia Katarzyna Pielacha
Wolność kontrolowana – O filmie, niezależności i „egzystencjalnym swędzeniu” z Bodo Koxem rozmawia Katarzyna Pielacha
Bodo Kox (Bartosz Koszała, ur. 1977) – reżyser, aktor, scenarzysta. Autor kilkudziesięciu filmów krótkometrażowych, dzięki którym zyskał miano ikony polskiego filmu niezależnego. W 2013 roku na ekranach można było oglądać film Dziewczyna z szafy, który jest jego profesjonalnym debiutem kinowym. Obecnie studiuje na Wydziale Reżyserii w PWSFTViT im. L. Schillera w Łodzi, oraz w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.
KATARZYNA PIELACHA: Czy jako twórca filmowy czujesz się wolny?
BODO KOX: Mam wrażenie, że każda próba działania i tworzenia czegoś nieuchronnie prowadzi do ograniczenia wolności. Wydaje mi się, że prawdziwa wolność istnieje tylko w głowie. Staram się robić wyłącznie rzeczy, które sprawiają mi radość, o których mogę powiedzieć, że są moje. Ale to nigdy nie jest w pełni możliwe, kiedy współpracuje się z innymi ludźmi. Film jest sztuką kompromisu. Ale może to dobrze? Możliwe, że gdybym robił wszystko, co bym chciał, to efekt byłby straszny.
Skoro film jest sztuką kompromisu, to czy kino autorskie w ogóle jest możliwe?
Film jest dyscypliną, w której trudno jest stworzyć coś, co byłoby od początku do końca twoje. Nie da się uciec od inspiracji z zewnątrz. Końcowy efekt jest zawsze wynikiem oddziaływania na siebie słabszych i silniejszych jednostek. Myślę, że nawet artysta z wielką osobowością i charyzmą, jakim był na przykład Stanley Kubrick, jest w pewnym stopniu zniewolony. Większa wolność i niezależność jest możliwa w dziedzinach takich jak malarstwo, poezja czy muzyka – na przykład P.J. Harvey weźmie gitarę i zaśpiewa, a artysta namaluje obraz czy graffiti. Oni używają siebie, własnej głowy, środków, które dobrze znają, do wyrażania siebie. A w filmie, zwłaszcza takim robionym za większe pieniądze, wolność zawsze jest w mniejszym lub większym stopniu ograniczona przez budżet, kreatywność ludzi, z którymi pracujesz, a w końcu przez twój własny talent. Jak masz super możliwości finansowe i współpracowników o podobnym lub najlepiej większym talencie niż ty, to wolność twórcza może się rozprzestrzenić i dać fantastyczny efekt. Kino autorskie istnieje, ale zawsze jest to gra zespołowa.
A jak to wygląda od strony finansowej? Czy w Polsce można się utrzymać, nie robiąc filmów mainstreamowych, niefinansowanych na przykład przez Polski Instytut Sztuki Filmowej?
Żeby utrzymywać się z takiego kina i nie robić nic innego, trzeba by chyba jeść same warzywa tylko raz dziennie, nie płacić za mieszkanie i nie mieć żadnych innych wydatków. To jest niemożliwe. Gdybym chciał utrzymywać się wyłącznie z robienia filmów niezależnych, to żeby osiągnąć taki sukces, że moje nazwisko i moje pomysły przyciągają inwestorów, którzy w pełnym zaufaniu finansują moją wizję, to… zajęłoby mi to 20–25 lat. W rzeczywistości tworzenie filmów wymaga zawsze pójścia na jakąś „ustawkę” z producentem. Dostajesz możliwość zrealizowania swojego filmu, ale o pewnych rzeczach nie decydujesz. Mówię o twórcach w moim wieku, z moim stażem i z moim nazwiskiem, czyli takich początkujących średniakach. Dlatego podjąłem się teraz robienia serialu, żeby móc opłacić rachunki, a później mieć przerwę i skupić się na kolejnym autorskim projekcie.
Twórcy tracą też część pieniędzy przez piractwo i nielegalny obieg filmów. Ludzie nie chodzą do kina, nie kupują DVD, tylko ściągają filmy z internetu.
W tej sprawie mam dylemat moralny. Z jednej strony bardzo chciałbym, żeby ci chamscy piraci po prostu byli łapani, a ich serwery niszczone, bo oni okradają artystów. Z drugiej strony sam nierzadko sięgam po rzeczy, które pewnie są zamieszczane nielegalnie. Jestem fanem You Tube’a. Jeżeli milion ludzi obejrzałoby mój film za darmo i wiedziałbym, że jakaś część z nich jest poruszona i zmieniłem ich życie, dałoby mi to więcej frajdy i satysfakcji artystycznej niż milion dolarów, które i tak pewnie szybko wydałbym na jakieś bzdury. W sumie dlaczego dostęp do sztuki nie miałby być wolny? To jest trudna sprawa…
Co cię najbardziej inspiruje do działania?
Co mnie nakręca do robienia, tworzenia, kombinowania? To jest coś w mózgu, jakieś predyspozycje do tego, żeby być taką soczewką, która skupia w sobie rzeczywistość i ją przekształca, filtruje, przeformatowuje i wypuszcza dalej. Wstaję, idę do sklepu i czasem coś się wydarzy – usłyszę piosenkę, kogoś spotkam, za czymś zatęsknię. Wtedy pojawiają mi się w głowie pojedyncze sceny, sytuacje, historie, a potem dopiero tworzę konstrukcję w sposób konkretny i analityczny. Bardzo pomaga mi w tym muzyka. Słucham bardzo dużo muzyki, kiedy zaczynam nad czymś pracować.
A w jakich warunkach tworzy ci się najlepiej? Kiedy czujesz się bezpiecznie, masz pieniądze i wszystko jest w porządku, czy może właśnie wtedy, kiedy się boisz, martwisz, że świat zwali ci się na głowę?
Przez większość życia nie miałem kasy, ale mam nadzieję, że to się niedługo zmieni (śmiech). Ale zawsze chciałem „robić swoje”, a „robienie swojego” na początku kariery wiąże się z tym, że rzadko ma się pieniądze, bo jest się nikim z tym „swoim”. Chyba że ma się szczęście, jest jakaś luka, zapotrzebowanie, wchodzisz w jakąś niszę i – pach, zaskakuje. U mnie dopiero teraz zaczyna się to dziać i mogę być trochę bardziej zrelaksowany. Ale mam nadzieję, że to nie będzie miało wpływu na moją twórczość.
Oczywiście cierpienie, tęsknota za kochanką albo poczucie, że życie jest bez sensu, takie egzystencjalne swędzenie bardziej mnie inspiruje niż poczucie stuprocentowego szczęścia. Jak jestem zadowolony z życia, to emanuję po prostu dobrą energią i nie muszę z nią już nic robić. Dopiero jak pojawi się jakiś problem do rozwiązania, jakieś pytanie bez odpowiedzi, to zaczyna mnie „kręcić”, żeby coś z tym zrobić. Potrzeba tworzenia zwykle wynika z niezgody na to, co jest.
Czy wierzysz w sprawczość filmu? Czy film może wywołać rewolucję?
Istnieje potencjał w wielu filmach, żeby silnie oddziaływały na widzów, tylko jest ich tak dużo, a ludzie są tak znieczuleni przez dostęp do wszystkiego, że ten potencjał trafia w pustkę.
Te filmy nie realizują swojej misji. Wierzę jednak, że sztuka może i powinna wpływać na ludzi. Trzeba inwestować w kulturę, bo kultura po nas pozostanie.
Pytanie tylko, jaka kultura przetrwa?
Gdybyśmy wiedzieli to już teraz, tworzylibyśmy same arcydzieła albo wyłącznie takie, które zapadają w pamięć. Są pewnie ludzie, którzy kalkulują, co jest w danym momencie trendy. Mówię tu o artystach, a nie o handlarzach sztuką. Sztuka kierowana jest do wrażliwych ludzi, którzy są wyczuleni na pewien rodzaj abstrakcji. Na co dzień jesteśmy utrzymywani na najniższym poziomie, żeby jeść, srać, ruchać i spać. Sztuka jest dla tych, którzy oprócz realizowania tych podstawowych potrzeb mają poczucie, że jest jeszcze coś więcej. Do nich łatwiej dotrzeć, ale z kolei oni są tak bardzo bombardowani bodźcami, że i tak jest to trudne zadanie. Kiedyś powstawało rocznie kilka filmów i pójście do kina było wydarzeniem. A teraz reklama w komórce wygląda jak krótki film. Myślę, że niewiele się zmieniło w nadawcach i komunikatach, i w filmach, i w sztuce, tylko jesteśmy tak znieczuleni, że ciężko nam po prostu cokolwiek przyjąć.
To jak z uzależnieniem od narkotyków – z czasem musisz brać coraz większą dawkę.
Czego oczekujesz od swoich filmów?
Chciałbym, żeby w ludziach po obejrzeniu mojego filmu zostawały jakieś emocje. Jakiekolwiek. Kiedy robiłem Dziewczynę z szafy, chciałem uzyskać taki efekt, żeby wszyscy mieli ściśnięte gardła. Chciałem zrobić film, który jakoś zadziałałby w głowie, a nie tylko rozśmieszył. Przy moich wcześniejszych filmach chciałem, żeby widzowie tylko się śmiali. Po prostu to umiałem robić. Wygłupiać się i rozśmieszać. Teraz staram się wejść na kolejne poziomy – zrobić coś, co nie tylko wzrusza i rozśmiesza, ale też wpływa na zmianę myślenia. To już jest wyższy poziom wtajemniczenia. Nie przytoczę ci tytułów, po których obejrzeniu zmieniałem swoje życie, ale były takie, które coś mi przestawiały w myśleniu. I nie chodzi mi na przykład o taki film dokumentalny o tym, że się morduje zwierzęta… Zanim go obejrzałem, wiedziałem już, że nie chcę jeść mięsa, a ten film tylko mi to potwierdził. Ale ja nie chcę mówić tak wprost, wolę wymyślać historie, które ludzi obchodzą. Albo przynajmniej porządnie wkurwią.
A czy jest coś takiego, czego w kinie byś nie zrobił? Granice, których nie przekroczysz?
Nie chcę mówić, że na pewno bym czegoś nie zrobił. Bo czasem warto przekroczyć pewne granice, jeśli czemuś to służy. Może nawet zabiłbym krowę na potrzeby filmu, jeśli wiedziałbym w stu procentach, że to jest potrzebne, a film będzie robił ludziom w głowie konkretną rzecz i będzie ich zmieniał. Czasem trzeba obrazić, skrzywdzić, wkurwić, jeśli za taką prowokacją czy nawet przestępstwem stoi jakaś większa idea… Wiem, faszyści też się tak tłumaczyli. Ale chodzi mi raczej o ideę, która może wywołać pozytywny efekt.
Że spuści się komuś łomot, żeby się opamiętał.
W sztuce prowokacja często wiąże się z obrazą uczuć religijnych albo naruszeniem tabu kulturowych.
Kręciłem kiedyś film Chłopak z Wadowic, który w końcu nigdy nie powstał. W kilku scenach wykorzystałem symbolikę muzułmańską. Muszę to zobaczyć, czy czasem nie przegiąłem, może dobrze, że to się nie ukazało. Ale czasem fajnie jest wyśmiać problem. A muzułmanie stają się coraz większym problemem, nie mają poczucia humoru, a za jakiś czas wyż demograficzny islamistów przejmie Europę. I wtedy już w ogóle nie będzie można robić sobie żartów z niczego.
Polska to też bardzo poważny kraj. Wykazałeś się odwagą w podejściu do historii, kręcąc etiudę Rura. Pokazałeś, co z historią może zrobić popkultura.
Nakręciłem go w czasie studiów w łódzkiej filmówce. Mogliśmy zrobić film dla Filmoteki Szkolnej na zadany temat. W moim przypadku brzmiał on Nowe szaty mitu i miałem za zadanie odwołać się do Kanału Wajdy i Syzyfa Kudły. Pisałem scenariusz w oparciu o temat lekcji, ale chciałem podejść do niego wielowymiarowo. Z jednej strony chciałem zrobić coś jak najwierniej inspirowanego Kanałem – podobne ujęcia i stylistyka, z drugiej strony coś zupełnie zaskakującego, jak spadające kolorowe owoce. A z trzeciej strony chciałem to wszystko „spłaszczyć”. Pomyślałem, że te wszystkie wydarzenia historyczne i ich rocznice stają się po jakimś czasie rodzajem gry komputerowej. W moim filmie żołnierz jest wpuszczony w kanał dosłownie i staje się bohaterem gry komputerowej Hydraulik. I powstańcy też byli wpuszczeni w kanał. Myśleli, że walczą o wolność, a tymczasem wujek Stalin nie pomógł i wszystko poszło psu w dupę, w kanał. W głowie kołatały mi wciąż te same pytania… Gdzie może być wyjście? Czy my nie mamy wyjścia? Idziemy w tę samą odnogę rzeczywistości, tylko ona zmienia się, jak elementy w Hydrauliku. Lubię ten swój film.
Czy widzisz możliwość, żeby w polskim kinie mówić o wydarzeniach historycznych z większym dystansem?
Zobaczymy, co będzie po filmie Janka Komasy Miasto 44, bo to pierwszy film o powstaniu od dłuższego czasu, robiony przez młodego człowieka z młodymi ludźmi i być może w sposób zupełnie zaskakujący. Pewnie nie zrobi tego filmu tak, jak chcieliby kombatanci, z całym szacunkiem dla kombatantów, ale to jest film młodego człowieka dla młodych ludzi. Ma prawo zaimprowizować, jeśli dostał taką możliwość. Ale w Polsce jest jednak tendencja do bycia średniakiem. Trzeba być takim, żeby nie przekombinować – niby robi się oryginalne rzeczy, ale w ten sam sposób, co wszyscy. Ci, którzy oceniają te projekty, są tacy słodko pierdzący. Trzeba uważać, żeby nie podpaść, żeby nie podjąć kontrowersyjnej decyzji, na której można stracić. Wszyscy chcą być bezpieczni, wyważeni. Jak o chorobie, to na smutno, jak o głupocie, to na wesoło. Ale to się powoli zmienia, następuje zmiana warty. Nic nie trwa wiecznie. Starsi Panowie, kosmos otwiera się na was! A za 30 lat jakiś gówniarz będzie siedział i mówił: „Bodo Kox, kosmos otwiera się na ciebie”. A ja będę go miał tak samo w dupie, jak oni mają mnie teraz.
A jak będzie wyglądało kino za 100 lat? Jaka będzie wrażliwość ludzi?
Myślę, że ludzka wrażliwość nie zmieni się aż tak bardzo… Oczywiście jeśli pozostaniemy ludźmi. Uniwersalne rzeczy, które mają esencję tego, co oddziałuje na nasze emocje, zawsze będą nas wzruszały i śmieszyły. Zawsze będzie nas śmieszyło, jak ktoś wywali się na skórce od banana, i zawsze będzie nas poruszała i rozrywała serce scena, gdy dziecko jest siłą odbierane matce. Tylko rodzaj dystrybucji się zmieni, może będziemy mieć wtyczki w dupie albo w głowie, albo będziemy mieć wszczepiane wi-fi i wystarczy, że zamkniemy oczy i już będziemy połączeni z You Tube’em.
Wiem, że wszyscy o to pytają, ale… dlaczego Bodo Kox?
Człowiek musi się rozwijać, powinien dążyć do doskonałości sam dla siebie. Chciałem zmienić swoje życie, więc zmieniłem też imię i nazwisko, żeby dążyć do stanu bycia kimś, kim chcę być. A chcę być bardziej świadomy siebie i rzeczywistości, która mnie otacza, chociaż często popadam z nią w konflikt i pogardzam nią, jak dziewczyna zamykająca się w szafie. Bodo Kox jest dla mnie tak naturalną rzeczą, że w sumie już czuję się dziwnie, kiedy o tym opowiadam. To jest jak z osobą, która zmieniła płeć, ale wcześniej zawsze czuła, że jest w nie swojej skórze.
Ja też zawsze czułem się w nie swojej skórze z tym Bartoszem Koszałą. Długo byłem przyzwyczajony, ale wciąż szukałem czegoś, co bardziej by do mnie pasowało. I ewolucja sprawiła, że pojawił się Bodo Kox. Moja córka jest już Kox. Ma na imię Roma. Chciałbym, żeby miała pozytywny wpływ na ludzkość.